wtorek, 18 listopada 2014

Colleen Hoover - Maybe Someday




tytuł oryginału: Maybe Someday
wydawnictwo: Atria Books
data wydania: 18 marca 2014
liczba stron: 367
ocena: 10/10
data przeczytania: 14 listopad 2014
“We try so hard to hide everything we're really feeling from those who probably need to know our true feelings the most.” 
Przyznaję, czytam dużo. Jak twierdzą niektórzy – za dużo. I myślała, że w literaturze, a konkretnie w formie powieści, nic mnie już nie zaskoczy. A jednak J
Jakiś czas temu książka „Hopeless” należąca do gatunku NA/YA, napisana przez Coolen Hoover, byłą wychwalana na wszelkich blogach książkowych i zbierała pochlebne recenzje. Osobiście, zakochałam się w twórczości autorki, uwielbiam jej język, który wcale nie jest jakiś szczególny, ale jednak coś w sobie ma, bohaterów, którzy wydają się żywi, mieszkający obok nas i zakończenie, które jest zazwyczaj oczywiste, jednakże wydarzenia do niego prowadzące, już nie zawsze.

Moje zamiłowanie do C. Hoover zmusiło mnie do sięgnięcia po „Maybe Someday”. Oczekiwałam, jak zawsze, wciągającej lektury, która pochłonie mnie na cały dzień i niestety szybko się skończy. Otóż, nie J Wprawdzie przebrnęłam przez kolejne strony bardzo szybko [nie byłam tego dnia przykładną studentką, wykłady wyglądały raczej tak, że byłam jedynie ja i mój kindle], ale coś mnie zaskoczyło i to ogromnie.
„Maybe Someday” opowiadane jest z dwóch punktów widzenia – co strasznie uwielbiam! Mamy Sydney, dziewczynę, której dotychczasowe życie legnie w gruzach i Ridge’a, mieszkającego naprzeciwko niej chłopaka, który codziennie o tej samej porze gra na gitarze na swoim balkonie. Ich losy zaczynają się splatać w momencie, gdy dziewczyna zostaje przyłapana na śpiewaniu do granej melodii i zostaje poproszona o przesłanie swojego tekstu. I tak zaczyna się ich historia.

Co ciekawe i zaskakujące po raz pierwszy, nie podejrzewałam, że główny bohater „jest taki jaki jest” J [nie chcę spolerować]. Z taką sytuacja spotkałam się już w powieści „Tall, tatted and tempting” Tammy Falkner i tak jak wtedy, teraz również uwielbiam postać głównego bohatera wraz z jego wszystkimi „niedoskonałościami”, które w rzeczywistości sprawiają, iż właściwie jest doskonały.
„This Guy Has it. He’s confident and talented. I’ve always been a sucker for musicians, but more in a fantasy way. They’re a different breed. A breed that rarely makes for good boyfriends.”
I tutaj dochodzimy do punktu numer dwa mojego uwielbienia do tej pozycji – muzyka. Nie jestem w stanie słowami wyrazić ile ona dla mnie znaczy. Właściwie jest ona w moim życiu cały czas i pomimo tego, iż nie gram na żadnym instrumencie i nie śpiewam „dobrze” – bo śpiewam cały czas, cały dzień, ale nie wiem czy „dobrze” [chociaż ostatnio dowiedziałam się od profesjonalisty, iż trafiam w dźwięki, więc może jest dla mnie jeszcze jakaś nadzieja J].  Całkowicie i kompletnie utożsamiam się z powyższym cytatem, muzycy mają coś w sobie, co do nich przyciąga i powoduje, iż tak często są czynieni obiektem fantazji wielu kobiet.
Po trzecie, moim zdaniem, Sydney jest jedną z lepszych bohaterek, z jakimi się spotkałam. Jest miła, nie dąży po trupach do celu, docenia to, co ma i to czego niestety nie może, pragnie bycia szczęśliwą i kochaną. Jest, jak większość z nas, ta dobra większość, bo są też te złe, jak Tori. Sydney pomimo tego, iż ogromnie pragnie spełnienia swoich marzeń, w momencie, kiedy wie, że swoimi pragnieniami może zniszczyć czyjeś życie – wycofuje się. Nie jest okrutna, nie chce niszczyć innych dla swojej satysfakcji.
„[…] I realize there can’t be anymore maybe someday between us. There will never be a maybe someday. He loves her and she obviously loves him, and I can’t blame them, because whatever they have is beautiful. The way they look at each other and interact and obviously care about each other is something I didn’t realize was missing between Hunter and me. Maybe someday I’ll have that, but it won’t be with Ridge, and knowing that diminishes whatever ray of hope shone through the storm of my week. Jesus, I’m so depressed. I hate Hunter. I really hate Tori. And right now, I’m so pathetically, I even hate myself.”
Oczywista oczywistość, iż to co jest głównym wątkiem tej historii to wątek miłosny rozgrywający się pomiędzy bohaterami, jednak wszelkie prowadzące do happy endu momenty zasługują na uznanie, bo są naprawdę wartościowe i pokazują wszelkie odcienie prawdziwego życia, wraz z cierpieniem z powodu złamanego serca jak i z trudem radzenia sobie ze świadomością, iż nasze życie nie będzie tak długie jakby nam się mogło wydawać, gdyż są niezależne od nas czynniki, które to utrudniają. To książka również o obietnicy, którą składa się innym ale też samemu sobie i staranie się, pomimo wszystko, dotrzymania jej.
„Don’t thank me, Sydney. You shouldn’t thank me, becouse I failed miserably AT trying not to fall In love with you.”
I po czwarte, a zarazem najważniejsze, dlaczego właśnie ta książka zagości w moich myślach na długo jest to, iż właśnie do tej pozycji stworzony został oryginalny soundtrack. I nie mam tu na myśli listy piosenek umieszczonych na ostatniej stronie, którymi często inspirują się autorzy podczas procesów twórczych. „Maybe someday” ma swój własny soundtrack stworzony przez Griffina Patersona, którego od dziś darzę ogromną sympatią. I są to piosenki, które rzeczywiście znajdują się w książce, bo są to utwory tworzone przez głównych bohaterów, ich myśli i uczucia przelane na papier. Co niezwykłe w tym przypadku, czytając kolejne rozdziały i odnajdując w tekście słowa piosenek, możemy uraczyć się również melodią i pięknym głosem wokalisty. Dzięki czemu mamy możliwość większych doznań podczas lektury, bo angażujemy nie tylko nasz wzrok, ale również słuch. I szczerze, uwielbiam całym moim [ostatnio usłyszałam określenie – lodowatym] sercem ten pomysł i mam nadzieję, iż więcej autorów wpadnie na tak iście genialny pomysł, by do książki przemycić muzykę, którą rzeczywiście możemy usłyszeć i delektować się nią. Dlatego też, tak adekwatny jest tekst C. Hoover w przedmowie:
„Maybe someday is more than Just a story. It’s more than just a book. It’s an experience…”

poniedziałek, 17 listopada 2014

Penelope Ward - Stepbrother Dearest




tytuł oryginału: Stepbrother Dearest
wydawnictwo: CreateSpace Independent Publishing Platform
data wydania: 23 września 2014
liczba stron: 230
ocena: 8/10
data przeczytania: 12 listopad 2014
“I want to be the first one to show you everything and to be the one you’ll always remember for the rest of your life.” 
Powieści NA lub też YA, zalewają aktualnie rynek literacki. I właściwie jest to uzasadnione, gdyż takie właśnie jest zapotrzebowanie rynku, czytelnicy chcą romantycznych historii z nieziemskim wątkiem erotycznym, grzeczną dziewczyną i[najczęściej] wytatuowanym chłopakiem. Motyw stale się powtarza. Znają się już w dzieciństwie, bądź też poznają na studiach, wybucha jak wulkan wielka miłość, jednak żadne z nich się do tego otwarcie nie przyzna. Tutaj następuję czas trudny dla bohaterów, muszą walczyć ze swoimi myślami i pragnieniami, ale w końcu dochodzą do wniosku, że żadne przeciwności losu nie są w stanie pokonać ich uczucia. I jest happy end. Ten opis nie zachęca do sięgnięcia do sięgnięcia po tego typu książki. Ale pomimo tego, iż motyw stale się powtarza, czasem może nas coś zaskoczyć. Zdarzają się historie, które pomimo czytania wielu pozycji, na jakiś czas zapadają w pamięci i z przyjemnością się do nich wraca. I tutaj właśnie trafiamy na powieść Penelope Ward – Stepbrother Dearest. 
Czytałam już dużo YA, ale brata przyrodniego jeszcze nie miałam przyjemności spotkać. I muszę wam powiedzieć, że ten pierwszy raz był bardzo przyjemny. Ta pozycja ma to co uwielbiam w książkach – kąśliwy język; dużo problemów, z którymi muszą radzić sobie bohaterowie, dzięki czemu nie są nudni; bohaterów, z którymi można się w jakiś sposób utożsamić; głównego bohatera, który aż prosi się o wyjęcie go z książki i zamieszkanie razem z nami. To pozycje lekkie, przyjemne, które pochłania się w mgnieniu oka [zazwyczaj zajmują mi jeden dzień], bohaterowie są prawdziwi, są ludźmi, którzy mogą żyć obok nas. Jedynym problemem jest to, iż ich nie dostrzegamy.
“Greta…fate gave you an opportunity. Don’t fuck it up,” 
Greta dostrzegała swojego nieznośnego, aczkolwiek strasznie pociągającego przyrodniego brata. Sprawiło to, iż chłopak zamknięty w sobie zaczął „czuć”, odczuwać emocje, których wcześniej nie znał. I wtedy, gdy emocje sięgnęły zenitu, przekroczyli granicę. Nie widzieli się siedem lat, starali się żyć, jednak czegoś brakowało. Kiedy w końcu się spotkali, ukryte emocje powróciły ze zdwoją siłą i z każdym spojrzeniem, coraz trudniej było nad nimi zapanować. I wtedy przyszedł czas na wybór.


“You’re the only girl in the entire world that’s forbidden, and fuck me if that doesn’t make me want you more than anything.” 
Oczywiści historia ta kończy się jak najbardziej pozytywnie. Bohaterowie odjeżdżają razem w stronę zachodzącego słońca z uśmiechem na twarzach i wszyscy, no może większość, jest szczęśliwa. Bo takie właśnie są te książki, pokazują, iż pomimo trudności, nasze szczęście zawsze nas odnajdzie.