tytuł
oryginału: Ignite
me
wydawnictwo: Otwarte
data wydania: 4 lutego 2014
liczba stron: 416
ocena: 10/10
data przeczytania: 24 luty 2014 |
“Ignite, my love. Ignite.”
Pierwsza część „Dotyk
Julii” szczerze nie porwała mnie. Przeczytałam ją jedynie dlatego, że
przypadkowo wpadła w moje ręce, gdy szukałam książki z imieniem w tytule do jednego
z wyzwań książkowych. No i przeczytałam. I właściwie to tyle, żadnych ochów i
achów. A że nie lubię zostawiać książek składających się z kilku tomów nie
przeczytanych, bo to tak, jakby nie przeczytać powieści do końca, sięgnęłam po „Sekret
Julii”. I tu moi drodzy, zupełnie inna bajka. Po lekturze tej części Tahereh
Mafi trafiła na moją prywatną listę ulubionych autorów. Z wielu powodów, ale
głównie dlatego, że słowami potrafiła przedstawić to, czego ja nie jestem w
stanie. Ubrała w słowa moje myśli. A to jest naprawdę niezwykłe i godne
powinszowania.
I w końcu pojawiła się część trzecia. A ja, nie należąc do zbyt cierpliwych osób, nie mogąc doczekać się jej lektury, sięgnęłam po „Ignite me” w wersji oryginalnej. I był to jeden z lepszych pomysłów ostatnimi czasy. Zakończenie przygód Julii napisane na takim samym poziomie, jak tom poprzedni. Czyli nie inaczej jak nadzwyczajnie. Nie chcę się tu rozpisywać na temat kunsztownego języka autorki i jej lekkości pióra w kreowaniu kwiecistych metafor, bo to było przy okazji tomu drugiego, ale chcę zwrócić uwagę na coś innego.
I w końcu pojawiła się część trzecia. A ja, nie należąc do zbyt cierpliwych osób, nie mogąc doczekać się jej lektury, sięgnęłam po „Ignite me” w wersji oryginalnej. I był to jeden z lepszych pomysłów ostatnimi czasy. Zakończenie przygód Julii napisane na takim samym poziomie, jak tom poprzedni. Czyli nie inaczej jak nadzwyczajnie. Nie chcę się tu rozpisywać na temat kunsztownego języka autorki i jej lekkości pióra w kreowaniu kwiecistych metafor, bo to było przy okazji tomu drugiego, ale chcę zwrócić uwagę na coś innego.
“Words, I think, are such unpredictable creatures.
No gun, no sword, no army or king will ever be more powerful than a sentence. Swords may cut and kill, but words will stab and stay, burying themselves in our bones to become corpses we carry into the future, all the time digging and failing to rip their skeletons from our flesh.”
|
Nie jest wielkim
sekretem moja ogromna fascynacja jednym z bohaterów serii pani Tahereh Mafi.
Mowa o dowódcy Sektora 45. Aron Warner Anderson to postać, która została
przedstawiona przez autorkę w sposób, jak dla mnie, nieprawdopodobny. Jego
złożona osobowość, niepospolite cechy charakteru. Dodając do tego kuszący i
oszałamiający wygląd, powstaje coś na kształt ideału. Zapytać możecie, jak to?!
Przecież Warner jest czarnym charakterem, zabija dla swoich własnych korzyści,
myśli tylko o sobie i swoich fanaberiach.
Otóż, jak większość z nas, ukrywa on swoje prawdziwe oblicze, nie pokazuje go publicznie, starając się stworzyć wzór osoby, która umie i w sposób prawidłowy rządzi swoimi podwładnymi oraz wykonuje powierzone mu zadania. Prawda jest taka, iż Warner to osoba, która swoje młodzieńcze życie spędziła na rozdarciu pomiędzy pomocą swojej chorej matce a spełnianiu oczekiwań bezwzględnego ojca. Takie dzieciństwo musiało mieć swoje konsekwencje w dalszym funkcjonowaniu. Dlatego też, nic więc dziwnego, że Warner „jest jaki jest”. Z jednej strony ma do tego prawo, aczkolwiek z drugiej, nic nie usprawiedliwia zabójstwa. I dlatego ta postać jest tak fascynująca. W swoim zaplątaniu pomiędzy dobrem a złem jest to jedna z niewielu postaci proponowanych przez autorów, która wydaje się być prawdziwa. Możliwe, że przemawia przez ze mnie moje zamiłowanie do czarnych charakterów, ale tak już po prostu jest, że ten bohater skradł moje serce.
Otóż, jak większość z nas, ukrywa on swoje prawdziwe oblicze, nie pokazuje go publicznie, starając się stworzyć wzór osoby, która umie i w sposób prawidłowy rządzi swoimi podwładnymi oraz wykonuje powierzone mu zadania. Prawda jest taka, iż Warner to osoba, która swoje młodzieńcze życie spędziła na rozdarciu pomiędzy pomocą swojej chorej matce a spełnianiu oczekiwań bezwzględnego ojca. Takie dzieciństwo musiało mieć swoje konsekwencje w dalszym funkcjonowaniu. Dlatego też, nic więc dziwnego, że Warner „jest jaki jest”. Z jednej strony ma do tego prawo, aczkolwiek z drugiej, nic nie usprawiedliwia zabójstwa. I dlatego ta postać jest tak fascynująca. W swoim zaplątaniu pomiędzy dobrem a złem jest to jedna z niewielu postaci proponowanych przez autorów, która wydaje się być prawdziwa. Możliwe, że przemawia przez ze mnie moje zamiłowanie do czarnych charakterów, ale tak już po prostu jest, że ten bohater skradł moje serce.
Och i
zapomniałabym o jeszcze jednym elemencie tego tomu, który tym razem rozśmieszał
mnie do łez. Kenji Kishimoto. To ten rodzaj postaci, który wszystko obraca w
żart, ale wcale nie jest to spowodowane jego niezrozumieniem istniejącej
sytuacji. Wręcz przeciwnie, śmiechem stara się rozładować napięcie, które może
doprowadzić do całkowitego załamania.
Historia Julli i jej „dotyku” kończy się w sposób, wydaje mi się, satysfakcjonujący każdego z czytelników. Jednak chciałoby się więcej. Zakończenie właściwie jest w pewien sposób otwarte, dające autorce furtkę do stworzenia kolejnego tomu. W założeniu, miała być to seria trzy tomowa, ale … nigdy nie wiadomo.“Are you out of your goddamn mind? You think we can take on two hundred soldiers? I know I am an extremely attractive man, J, but I am not Bruce Lee.”
“Who’s Bruce Lee?”
“Who’s Bruce Lee?” Kenji asks, horrified. “Oh my God. We can’t even be friends anymore.”“Why? Was he a friend of yours?”“You know what,” he says, “just stop. Just—I can’t even talk to you right now.”