tytuł oryginału: Maybe
Someday
wydawnictwo: Atria Books
data wydania: 18 marca 2014
liczba
stron: 367
ocena: 10/10
data przeczytania: 14 listopad 2014
|
“We try so hard to hide everything we're really feeling from those who probably need to know our true feelings the most.”
Przyznaję,
czytam dużo. Jak twierdzą niektórzy – za dużo. I myślała, że w literaturze, a
konkretnie w formie powieści, nic mnie już nie zaskoczy. A jednak J
Jakiś czas temu
książka „Hopeless” należąca do gatunku NA/YA, napisana przez Coolen Hoover,
byłą wychwalana na wszelkich blogach książkowych i zbierała pochlebne recenzje.
Osobiście, zakochałam się w twórczości autorki, uwielbiam jej język, który
wcale nie jest jakiś szczególny, ale jednak coś w sobie ma, bohaterów, którzy
wydają się żywi, mieszkający obok nas i zakończenie, które jest zazwyczaj
oczywiste, jednakże wydarzenia do niego prowadzące, już nie zawsze.
Moje zamiłowanie
do C. Hoover zmusiło mnie do sięgnięcia po „Maybe Someday”. Oczekiwałam, jak
zawsze, wciągającej lektury, która pochłonie mnie na cały dzień i niestety
szybko się skończy. Otóż, nie J
Wprawdzie przebrnęłam przez kolejne strony bardzo szybko [nie byłam tego dnia
przykładną studentką, wykłady wyglądały raczej tak, że byłam jedynie ja i mój
kindle], ale coś mnie zaskoczyło i to ogromnie.
„Maybe Someday”
opowiadane jest z dwóch punktów widzenia – co strasznie uwielbiam! Mamy Sydney,
dziewczynę, której dotychczasowe życie legnie w gruzach i Ridge’a,
mieszkającego naprzeciwko niej chłopaka, który codziennie o tej samej porze gra
na gitarze na swoim balkonie. Ich losy zaczynają się splatać w momencie, gdy
dziewczyna zostaje przyłapana na śpiewaniu do granej melodii i zostaje
poproszona o przesłanie swojego tekstu. I tak zaczyna się ich historia.
Co ciekawe i
zaskakujące po raz pierwszy, nie podejrzewałam, że główny bohater „jest taki
jaki jest” J [nie chcę spolerować]. Z taką sytuacja
spotkałam się już w powieści „Tall, tatted and tempting” Tammy Falkner i tak
jak wtedy, teraz również uwielbiam postać głównego bohatera wraz z jego
wszystkimi „niedoskonałościami”, które w rzeczywistości sprawiają, iż właściwie
jest doskonały.
„This Guy Has it. He’s confident and talented. I’ve always been a sucker for musicians, but more in a fantasy way. They’re a different breed. A breed that rarely makes for good boyfriends.”
I tutaj
dochodzimy do punktu numer dwa mojego uwielbienia do tej pozycji – muzyka. Nie
jestem w stanie słowami wyrazić ile ona dla mnie znaczy. Właściwie jest ona w
moim życiu cały czas i pomimo tego, iż nie gram na żadnym instrumencie i nie
śpiewam „dobrze” – bo śpiewam cały czas, cały dzień, ale nie wiem czy „dobrze”
[chociaż ostatnio dowiedziałam się od profesjonalisty, iż trafiam w dźwięki,
więc może jest dla mnie jeszcze jakaś nadzieja J]. Całkowicie i kompletnie
utożsamiam się z powyższym cytatem, muzycy mają coś w sobie, co do nich
przyciąga i powoduje, iż tak często są czynieni obiektem fantazji wielu kobiet.
Po trzecie, moim
zdaniem, Sydney jest jedną z lepszych bohaterek, z jakimi się spotkałam. Jest
miła, nie dąży po trupach do celu, docenia to, co ma i to czego niestety nie
może, pragnie bycia szczęśliwą i kochaną. Jest, jak większość z nas, ta dobra
większość, bo są też te złe, jak Tori. Sydney pomimo tego, iż ogromnie pragnie
spełnienia swoich marzeń, w momencie, kiedy wie, że swoimi pragnieniami może
zniszczyć czyjeś życie – wycofuje się. Nie jest okrutna, nie chce niszczyć
innych dla swojej satysfakcji.
„[…] I realize there can’t be anymore maybe someday between us. There will never be a maybe someday. He loves her and she obviously loves him, and I can’t blame them, because whatever they have is beautiful. The way they look at each other and interact and obviously care about each other is something I didn’t realize was missing between Hunter and me. Maybe someday I’ll have that, but it won’t be with Ridge, and knowing that diminishes whatever ray of hope shone through the storm of my week. Jesus, I’m so depressed. I hate Hunter. I really hate Tori. And right now, I’m so pathetically, I even hate myself.”
Oczywista
oczywistość, iż to co jest głównym wątkiem tej historii to wątek miłosny
rozgrywający się pomiędzy bohaterami, jednak wszelkie prowadzące do happy endu
momenty zasługują na uznanie, bo są naprawdę wartościowe i pokazują wszelkie
odcienie prawdziwego życia, wraz z cierpieniem z powodu złamanego serca jak i z
trudem radzenia sobie ze świadomością, iż nasze życie nie będzie tak długie
jakby nam się mogło wydawać, gdyż są niezależne od nas czynniki, które to
utrudniają. To książka również o obietnicy, którą składa się innym ale też
samemu sobie i staranie się, pomimo wszystko, dotrzymania jej.
„Don’t thank me, Sydney. You shouldn’t thank me, becouse I failed miserably AT trying not to fall In love with you.”
I po czwarte, a
zarazem najważniejsze, dlaczego właśnie ta książka zagości w moich myślach na
długo jest to, iż właśnie do tej pozycji stworzony został oryginalny
soundtrack. I nie mam tu na myśli listy piosenek umieszczonych na ostatniej
stronie, którymi często inspirują się autorzy podczas procesów twórczych. „Maybe
someday” ma swój własny soundtrack stworzony przez Griffina Patersona, którego
od dziś darzę ogromną sympatią. I są to piosenki, które rzeczywiście znajdują
się w książce, bo są to utwory tworzone przez głównych bohaterów, ich myśli i
uczucia przelane na papier. Co niezwykłe w tym przypadku, czytając kolejne
rozdziały i odnajdując w tekście słowa piosenek, możemy uraczyć się również
melodią i pięknym głosem wokalisty. Dzięki czemu mamy możliwość większych
doznań podczas lektury, bo angażujemy nie tylko nasz wzrok, ale również słuch.
I szczerze, uwielbiam całym moim [ostatnio usłyszałam określenie – lodowatym]
sercem ten pomysł i mam nadzieję, iż więcej autorów wpadnie na tak iście
genialny pomysł, by do książki przemycić muzykę, którą rzeczywiście możemy
usłyszeć i delektować się nią. Dlatego też, tak adekwatny jest tekst C. Hoover
w przedmowie:
„Maybe someday is more than Just a story. It’s more than just a book. It’s an experience…”