niedziela, 30 marca 2014

J. A. Redmerski - Na krawędzi nigdy


tytuł oryginału: The Edge of Never
seria/cykl wydawniczy: Na krawędzi nigdy tom 1
wydawnictwo: Filia
data wydania: 22 stycznia 2014
liczba stron: 476
ocena: 9/10
data przeczytania: 30 marca 2014
 „Tak naprawdę sam nie wiem, czego chcę. Ale mam nadzieję, że będę wiedział, jeśli to zobaczę.”
Ostanie moje wybory książkowe są strasznie emocjonalne. To już któraś z kolei pozycja, która potrafi wyciskać łzy. Ale to przecież świadczy dobrze o książce, kiedy zmusza ona do płaczu. J. A. Redmerski to autorka słabo znana na polskim rynku wydawniczym. Książka, o której mowa, została przetłumaczona i wydana pod koniec stycznia bieżącego roku i jak na razie zbiera całkiem dobre recenzje. A to dlatego, że jest to po prostu dobra książka. Przesycona emocjami, i tymi dobrymi jak i tymi złymi. Ta książka to swoista droga, prowadząca do odnalezienia siebie, ale także osób, z którymi chce się dalej „podróżować”. W swojej prostocie jest naprawdę piękna.

Camryn Benett, cierpiąc, tęskniąc za tym, co było kiedyś, poszukując swojego miejsca postanawia wyruszyć w podróż. Dokąd? Pierwsze skojarzenie – Idaho, i tam tez się udaje. I wszystko wskazuje na to, e będzie to jej najlepsza decyzja w życiu. Tym samym autobusem podróżuje Andrew Parrish, który spieszy na spotkanie ze swoim ojcem. Los stawia tych dwoje na swojej drodze i tu zaczyna się pełna przygód podróż, która zakończyć się może tylko w jeden sposób.
„Jestem samolubem. Ponieważ kocham ją i od chwili, gdy odezwała się do mnie w autobusie w Kansas, wiedziałem, że jest tą jedyną.Przeznaczenie jest jednak okrutne i gdybym spotkał Los teraz, to kopnąłbym go  w pieprzone jaja.  Mam po prostu nadzieję, że Camryn mi wybaczy…”

T historia nie jest do końca szczęśliwa. Jest jak życie, nie jest „usłana różami”, pomiędzy chwilami dobrymi wplatają się te złe, z którymi bohaterowie musza walczyć. Walczą i nie poddają się. Dążą do swojego szczęśliwego zakończenia.
Nie można nie wspomnieć o doborze piosenek, które wymieniają bohaterowie. A oceniłabym je jednym słowem: majstersztyk. Właśnie takie klimaty uwielbiam. Wiele z tych utworów było mi wcześniej znanych, ale lista moich ulubionych poszerzyła się też o kilka nowych nazwisk. Połączenie „The Edge of Never” z The Civil Wars – Poison & Wine ….
Coś naprawdę urzekającego.
Dodając do tego Kansas, Rolling Stones, Eagles, …

Kolejne rozdziały książki przedstawiane są z dwóch punktów widzenia. Jego i jej. Dzięki czemu, można lepiej poznać psychikę każdego z bohaterów, zauważyć pewne szczegóły, które mogłyby zostać pominięte. Zabieg ten czyni tę książkę niezwykle wyjątkową, nie dlatego, że czegoś takiego się nie stosuje, bo często można się z tym spotkać, ale dlatego, że autorka pozwala nam, czytelnikom, zagłębić się w myśli te drugiej osoby, poznać jej przemyślenia, nadzieje, oczekiwania. A to pozwala w pełni odebrać, to co autor chce przekazać. W pełni rozumieć tę historię.

Właściwie, nie umiem wyrazić ogromu mojego zaskoczenia podczas rozpoczęcia czytania rozdziału czterdziestego. Naprawdę myślałam, że to koniec, że nie ma żadnego „żyli długo i szczęśliwie”. I już chciałam krzyczeć, że tak nie może się to skończyć, że to nie może być „koniec”. I nagle, z kolejnym zdaniem moje obawy rozwiały się pył. Na szczęście.
"Byłaś brakującym fragmentem mojej duszy, powietrzem w moich płucach, krwią w moich żyłach"
Elementy mitologii przemycone w tej opowieści, także na wielki plus. Pomysł z niedokończonym tatuażem jest niezwykle romantyczny. Porównanie miłości głównych bohaterów do Orfeusza i Eurydyki , która nie była zwykłym romansem wzbogaca tę opowieść. Skąd inąd wiadomo jednak, że ta mityczna historia nie ma swojego szczęśliwego zakończenia, ale jest ona metaforą prawdziwej miłości, która nie zna granic.

Podróż, i ta fizyczna pomiędzy różnymi miejscami na mapie i ta metafizyczna – wgłęb siebie ma jeden cel. Poradzenie sobie z problemami, które nie rozwiązane zaczynają się nawarstwiać tworząc mur nie do zburzenia. To historia o pokonywaniu swoich lęków, depresji, o radzeniu sobie ze swoimi uczuciami.
Podróż Camryn i Andrew pomimo kilku komplikacji nadal trwa. Autorka napisała kolejny tom „The Edge of Always”, który w polskim przekładzie wydany będzie dopiero w maju.  Dlatego też, od razu zabieram się za tę lekturę w oryginale. Już nie mogę się doczekać J




czwartek, 27 marca 2014

Federico Moccia - Chwila szczęścia




tytuł oryginału: Quell'attimo di felicità
wydawnictwo: Muza
data wydania: 19 marca 2014
liczba stron: 320
ocena: 8/10
data przeczytania: 26 marca 2014
„Kiedyś tak zrobię, mówiłem do siebie. Ten dzień jednak nigdy nie nadszedł. Kiedyś znaczy tak naprawdę nigdy. […] Nasze życie składa się z wyrzeczeń. Wydaje nam się, że nadejdzie lepszy moment, że warto żyć, że wszystko się zmieni. Jutro, czekamy zawsze na jutro, choć ono przecież nie zawsze niesie to, czego się spodziewamy.„

Federico Moccia i jego najnowsza pozycja „Chwila szczęścia” w niezwykle przyjemny sposób umilili mi, ciągnący się zazwyczaj w nieskończoność, przejazd autobusem a także jeden dość nieciekawy wykład J Historia Nicco sprawiła, że czas płynął szybko, zbyt szybko.
Nicco to główny bohater, który mieszka w stolicy niesamowitych Włoch i oprowadza nas na kartach książki po gorącym, słonecznym Rzymie, nie pomijając żadnego ważnego punktu tego miasta. Nicco cierpi. Został „brutalnie” rzucony przez dziewczynę, którą stać było jedynie na „Przykro mi…” wyjaśnień. Nie może a właściwie nie chce pogodzić się z jej odejściem, obarcza winą siebie, bo nie potrafi on wyrażać swoich emocji. „Kocham cię” to wyrażenie, którego Alessia nigdy nie usłyszała. Ale czy dlatego odeszła?

Pomocą w zapomnieniu Nicco, służy jego najlepszy kumpel Gruby, który jest postacią nader ciekawą. Charyzmatyczny, do swoich dość szalonych pomysłów przekona każdego, umawia się na raz z dwiema dziewczynami i poznaje trzecią i w końcu czwartą. Para się ściąganiem z Internetu filmów dla dorosłych, wypala je na płytkach i prowadzi dystrybucję. Biznes ten przynosi mu duże korzyści, gdyż w podzięce za CD klienci płacą nie tylko pieniędzmi, ale też wejściówkami do różnych miejsc, czy też opłaconą kolacją. Gruby to typ przyjaciela, który zrobi wszystko, by pocieszyć kumpla. I to właśnie dzięki niemu udaje im się poznać dwie, przemiłe, przepiękne turystki z Polski, które jedynie słów kilka znają po włosku. Ale język nie stanowi problemu. Przecież istnieje jeszcze jeden rodzaj języka - język miłości.

Jak można się spodziewać, historia Nicco i Ani z Polski zaczyna nabierać rumieńców. Wspólnie z Grubym i Pauliną udają się na zwiedzanie Wenecji, Neapolu, dzięki czemu zbliżają się do siebie. Jednak złamane serce i zraniona duma nadal dają o sobie znać. Dodając do tego kłopoty rodzinne – tworzy się mieszanka wybuchowa.

„Wspaniały okres w życiu?! Straciłem tatę, mama jest załamana, moja starsza siostra Fabiola zamierza odejść od męża, chciała nawet, bym go o tym poinformował, moja młodsza siostra rozstała się z Pepem i teraz chodzi z poetą Ernestem, również w tym przypadku miałem pośredniczyć w rozmowach, natomiast mnie bez słowa wyjaśnienia porzuciła Alessia i jakoś nie widzę nikogo, kto chciałby mi to wytłumaczyć.”

„Chwila szczęścia” to nie jest moja pierwsza książka tego autora. Choć ta z wszystkich mi dotychczas znanych jest najlepiej napisana i ma najciekawszą fabułę. Zdaję sobie sprawę, że niektórzy z czytelników, a dokładnie czytelniczek, mogą być nieco zniesmaczeni poczynaniami Nicco i Grubego w stosunku do płci przeciwnej, bo przecież nie zachowują się oni jak dżentelmeni. Ale taka jest rzeczywistość. Ze świecą szukać chłopaka, który jest szarmancki i nie wykorzystuje dziewczyn dla swojej własnej przyjemności. Wiem jednak, że takie ideały istnieją, gdzieś tam na świecie. Ale dzięki temu, że chłopaki są nieidealni, popełniają błędy, oszukują ta historia jest całkowicie możliwa do zdarzenia się w rzeczywistości. Łatwo to sobie wyobrazić.

Nie mogę nie wspomnieć o Pepe – a to dlatego, że ogromnie kojarzy mi się on z osobnikiem z reklamy chrupków Star ( niezamierzona reklama J). Kojarzycie? Taki „paker” przychodzi do mieszkania i pyta się czy „chrupky ma”. Aktualnie są już dwie wersje tej reklamy. W każdym bądź razie, Pepe to właśnie taki paker i czytając moment, w którym owy Pepe rozmawia z Nicco, przed oczami pojawił mi się facet z reklamy, dlatego też przepraszam moich współtowarzyszy niecnej podróży autobusowej, którzy musieli znieść mój chwilowy napad śmiechu.

„Już wiem, czego brakuje na Facebooku, ikonki „Nie lubię”. Jeśli coś mi się nie podoba, czegoś nie aprobuję, mogę tylko siedzieć cicho. A ja chcę, żeby była taka ikonka, dłoń z kciukiem skierowanym w dół, żebym mógł wzorem starożytnych Rzymian wyrazić swoje niezadowolenie. Czy to jasne Zukerberg?”
Pod powyższym podpisuję się obiema rękami.

„Chwila szczęścia” jest lekka, przyjemna i niejednemu czytelnikowi umili deszczowy wieczór. Są w niej momenty, z których można się śmiać, ale też takie, które zmuszają do chwilowego zastanowienia się, bo jednie z chwil nasze życie jest złożone. Czasem są one lepsze, czasem gorsze, trzeba jedynie umieć dostrzec te wartościowe i czerpać z nich jak najwięcej.
„[…] czuję niezwykłą lekkość -  nic nie zaprząta mi głowy, nic mnie nie martwi, bez konkretnego powodu odczuwam satysfakcję, nie mam nic do zrobienia następnego dnia. Biorę głęboki oddech i uśmiecham się z zadowoleniem. To jest właśnie chwila szczęścia.”

Za egzemplarz recenzencki dziękuję:

poniedziałek, 24 marca 2014

Jasinda Wilder - Tylko Ty




tytuł oryginału: Falling Into You
wydawnictwo: Amber
data wydania: 25 lutego 2014
liczba stron: 304
ocena: 10/10
data przeczytania: 23 marca 2014
"I and love and you"
Niewiele rzeczy doprowadza mnie do łez. Zazwyczaj nie pozwalam sobie odczuwać głębszych emocji w stosunku do materii. A dzisiaj pokonała mnie książka…

Keep me safe inside Your arms like towers Tower over meCause we are broken What must we do to restore Our innocence And all the promise we adored Give us life again cause we just wanna be whole…
Dodając do tego piano version Paramore – We are broken w słuchawkach.
Ból w sercu…
Poległam totalnie…

Gdybym miała opisać tę pozycję jednym słowem, byłoby to słowo: tragizm. Prawdziwa tragedia, która odciska swoje piętno na całym życiu.  A zaczyna się jak w bajce. On i ona, najlepsi przyjaciele od zawsze, aż do momentu, kiedy przyjaźń to za mało. I pojawia się miłość.  Dni wypełnione szczęściem, namiętnością. Aż do feralnego dnia przeraźliwej burzy. Ten dzień staje się końcem. Końcem miłości, szczęścia, namiętności, dotychczasowego życia. Pojawia się pustka, bo odczuwanie czegokolwiek potrafi zabić. I w tych najczarniejszych chwilach pojawia się ktoś. Nell poznaje starszego brata Kyle’a, który „wie”. Mijają dwa lata. Nell mieszka i studiuje w NY i ponownie los stawia na jej drodze Coltona. I tu zaczyna się historia obejmująca ogrom uczuć, począwszy od gniewu, żalu, rozpaczy aż po zalążki szczęścia, przebaczenia, przyjaźni i miłości. 
Gdzieś po drodze Nell odnajduje ponownie siebie.

Czy ta historia jest zakończona szczęśliwie? Wydawałoby się, że tak, że wszystko kończy się dobrze. Ale ból z pewnością pozostaje i daje o sobie znać od czasu do czasu.
I te słowa, które są tak prawdziwe, tak… przenikają do wnętrza, porażają swoją intensywnością i mocą.
“Feel. Grieve. Let yourself fell the anger at the fact that he was taken from you. Feel the loss of him . Feel the sadness and the missing him. Don't block it out, don't cut so it so stop, don't drink yourself numb. Just sit and let it all rip you apart. And then get up and keep breathing. One breath at a time. One day at a time. Wake up, and be shredded. Cry for a while. Then stop crying and go about your day. You're not okay but you're alive, and you will be okay, someday”
Uwierzyłam autorce. Ta historia jest prawdziwa, czytając ją czułam, że jest prawdziwa, bo czy zmyślona historia mogłaby wywołać takie emocje? Przeraża mnie to, jaką moc mają czyjeś słowa, jak silnie mogą oddziaływać na innego człowieka. Jaki ból mogą wywołać.
“I’m not just falling in love with you, Nell. I’m falling into you. You’re an ocean, and I’m falling in, drowning in the depths of who you are. Like you said, it’s scary in a way, but it’s also the most amazing thing I’ve ever experienced. You are the most amazing thing I’ve ever experienced.”
Nie mam merytorycznych zastrzeżeń do tej książki. Może dlatego, że czytałam ją w oryginale, a z tego, co się zorientowałam polski przekład nieco rujnuje klimat. A nawet najdziwniejsze słowo w języku angielskim jest zupełnie inne. Lepsze? Osobiście pałam wielkim zamiłowaniem do tego języka i być może moja pasja zaciemnia mój osąd, ale wydaje mi się, że książka czytana w oryginale może być odebrana zupełnie inaczej niż jej przekład.

Polecam, polecam, polecam!  I nie zgadzam się z osobami, które mówią, że ta pozycja jest sztampowa i nudna. Nie, nie jest. Jest jak najbardziej godna uwagi. Mogę jedynie ostrzec przed ferworem emocji, który może Was porwać, dlatego nie koniecznie jest to dobra lektura na melancholijny nastrój.


piątek, 21 marca 2014

Samantha Young - Wbrew zasadom



tytuł oryginału: On Dublin Street
seria/cykl wydawniczy: On Dublin Street #1
wydawnictwo: G+J Gruner + Jahr Polska
data wydania: 2013
liczba stron: 422
ocena: 7/10
data przeczytania: 21 marca 2014
Życie to nie jest hollywoodzki film. Wypadki chodzą po ludziach. Walczysz, wyjesz i jakimś sposobem, nadludzkimi siłami udaje ci się bez szwanku wydostać z każdego bagna.

Mam taką dziwną manierę zaczynać książkę od „podziękowań”. Dlaczego? Otóż podziękowania, to takie niezwykłe miejsce w każdej książce, w którym można znaleźć niepospolite wyrazy uznania, ale zdarzają się też czasem perełki, które na długi czas zapadają w pamięć i pozwalają odnaleźć w nich cząstkę siebie.

Żal i strata to prawdopodobnie najbardziej przerażające stworzenia,  jakie istnieją. Mogą nauczyć nas, abyśmy martwili się o przyszłość, podawać w wątpliwość, że szczęście może trwać dłużej, i sprawiać, że nie będziemy potrafili cieszyć się szczęściem, kiedy już nas spotka. Jednak strata nie powinna być budzącym grozę stworzeniem. Powinna być źródłem wiedzy i mądrości. Powinna nauczyć nas, abyśmy nie lękali się, że jutro może nigdy nie nadejść, ale byśmy żyli pełnią życia, jakby godziny umykały równie szybko co sekundy. Strata powinna nauczyć nas, abyśmy cenili tych, których kochamy, nie robili niczego, czego moglibyśmy później żałować, i radowali się jutrem niosącym ze sobą wspaniałe perspektywy. Niekiedy siła i odwaga nie przejawiają się w wielkich sprawach. Bywa, że najdzielniejszą rzeczą, jaką możemy uczynić, jest cieszyć się tym, co mamy, i mieć pozytywne nastawienie wobec tego, co nas uszczęśliwia. Jest rzeczą prostą i nienadzwyczajną lękać się życia. O wiele trudniej jest uzbroić się w to, co dobre, przeciwko wszystkiemu, co złe, i śmiało wkroczyć w jutro jako wojownik dnia codziennego.

Powyższe słowa doskonale oddają sens tej pozycji. Właściwie nic już nie trzeba dodawać – przekaz jest jasny.

„Wbrew zasadom” pomimo kategorii +18, nie jest wyuzdaną historią . To opowieść o dwójce ludzi z przeszłością i problemami, jakie ta przeszłość stworzyła. To walka o swoje „ja”, o bycie samodzielnym, zmaganie się z przeświadczeniem, że nie potrzeba innych osób, by żyć. To również historia o przyjaźni i miłości, która może pokonać wszelkie „kłody”, jakie rzuca nam los. I w końcu to opowieść o tym, że żaden człowiek „nie jest samotną wyspą” i potrzebuje mieć obok siebie innych, którzy pocieszą, pomogą, po prostu są. 

wtorek, 18 marca 2014

Rachel Caine - WzM 11 - Światło dnia



tytuł oryginału: Daylighters
seria/cykl wydawniczy: Wampiry z Morganville  tom 15
wydawnictwo: Amber
data wydania: 8  stycznia 2014
liczba stron: 368
ocena: 9/10
data przeczytania: 17 marca 2014
“Better to run toward something than run from something.”

Wampiry to temat dość kontrowersyjny w literaturze. Bo przecież większość z nas, kiedy usłyszy to niecne słowo, od razu ma przed oczami błyszczącego w słońcu Edwarda. Ale są jeszcze takie pozycje, które pomimo wampirycznych motywów są książkami wartymi uwagi. Rachel Caine w 2006 roku wydała pierwszą z książek serii „Wampiry z Morganville”. Osiem lat później na polskim rynku wydawniczym pojawił się tom nr 15, a zarazem ostatni. Historia Morganville kończy się i jak twierdzi autorka, teraz od czytelników zależy, jakie będą dalsze losy bohaterów. Bo przecież wyobraźnia ludzka nie ma granic.

„Światło dnia” przedstawia Morganville po pewnych dość drastycznych zmianach. W mieście nie żądzą już wampiry na czele z Amelie, a ludzie i ich Fundacja Światło Dnia. Samozwańczy przywódca Rhyss Fallon ma dalekosiężny plan podboju i zagłady „krwiopijców”. Jego charyzma, elokwencja i metody zastraszania odnoszą skutki i pociąga on za sobą wielu mieszkańców miasteczka. Więzi wszystkie wampiry w jednym miejscu, jednak nie ma takiego miejsca, z którego Myrnin by nie uciekł. Claire, Shane i Eve starają się uwolnić swoich przyjaciół, a w szczególności Michaela. Nie jest to łatwe zadanie, gdyż pojawia się dodatkowy problem. Fallon zamierza „wyleczyć” wampiry podając im lek, dzięki któremu on sam stał się ponownie człowiekiem. Problem w tym, że lek ten w ok. 70% powoduje nie wyleczenie a wręcz przeciwnie – zgon. Nad Michaelem i innymi wampirami zawisa groźba pożegnania się ze światem. Ale mieszkańcy Domu Glassów nigdy się nie poddają. Walczą do ostatniej kropli krwi.

„Wampiry…” to seria, o której mogłabym pisać poematy i wychwalać ją pod niebiosa. Między innymi dlatego, że wampiry są prawdziwe. Przeraźliwe, terroryzują mieszkańców, biorą wszystko, co chcą bez żadnego pytania, są królami i nie dadzą sobie tego przywileju odebrać. Wcale nie błyszczą w słońcu, a palą się, nie są przyjazne, ludzi uważają jedynie za torebki z krwią. Wampiry „z krwi i kości”. Rodem z horroru.
Główni bohaterowie, też niczego sobie. Mała Claire Bear, która na kartach powieści dorasta, poznaje wartość prawdziwej przyjaźni i odkrywa miłość. Shane…, oh Shane – z buntownika szukającego kolejnej bójki przeistacza się w odpowiedzialnego młodego człowieka, choć nie rezygnuje z bijatyk zupełnie. Michael, który staje się duchem, następnie wampirem, żeby ponownie wrócić do swojego człowieczeństwa. I Eve, która właściwie, wcale się nie zmienia. Każdy inny, a jednak wszyscy jednakowo fascynujący. Niewątpliwie jednak, to Clear przechodzi największą przemianę i pomimo wielu irytujących sytuacji z nią w roli głównej jest bohaterką, której nie da się nie podziwiać. No i jest jeszcze Myrnin, którego szalone pomysły przechodzą najśmielsze oczekiwania i nie powstydził by się ich najlepszy maniak.

W tej części, autorka poszła trochę dalej z istotami nadprzyrodzonymi występującymi w Morganville. Na myśli mam wyjaśnienie konsekwencji ugryzienia Shane’a przez zmutowanego psa w poprzednim tomie. Wyjaśnienie to jest dość zaskakujące. Ale nie ma takiej rzeczy, której błyskotliwy umysł Claire nie rozwiąże.
Aż szkoda, że to już koniec. Że historia Morganville jest ukończona. A koniec, łatwo się domyśleć, jest dobry. Dobry dla wszystkich, zarówno dla mieszkańców Domu Glsassów jak i wampirów. W końcu czas na szczęśliwe zakończenie w Morganville. Mała podpowiedź, w finale, główną rolę gra biała suknia. Coś Wam to mówi? J


Rachel Caine przez piętnaście tomów „Wampirów z Morganville” ani razu nie zawiodła swoich wiernych fanów, wręcz przeciwnie, stale zaskakiwała swoją pomysłowością i rozwojem wydarzeń w miasteczku. Chyba nie popełnię błędu, jeżeli pokuszę się o stwierdzenie, iż jest to jedyna seria, która nie pretenduje do miana popkulturowego kiczu i pomimo bohaterów gustujących w „płynnej diecie” nie jest tandetna.





Zdecydowanie polecam! Nie tylko fanom fantasy, chociaż im szczególnie przypadnie do gustu, ale czytelnikom nie koniecznie lubującym się w tym gatunku również, bo może właśnie Morganville przekona Was do wkroczenia do niezwykłego świata, w którym wyobraźnia nie ma granic. 

poniedziałek, 17 marca 2014

Marie Lu - Legenda. Wybraniec



tytuł oryginału: Prodigy
seria/cykl wydawniczy: Legenda  tom 2
wydawnictwo: Zielona Sowa
data wydania: 5 marca 2013
liczba stron: 368
ocena: 8/10
data przeczytania: 16 marca 2014
„Jest srebrnym błyskiem w świecie ciemności. Jest moim światłem.”
Kilka miesięcy temu brnęłam przez dystopijny świat stworzony przez Marie Lu w pierwszym tomie „Legendy”. Z marszu sięgnęłam po tom drugi i utknęłam, gdzieś tak na 30 stronie. To „utknięcie” trwało aż do teraz, kiedy przez zupełny przypadek przypomniałam sobie o tej pozycji. Była to jedna z lepszych decyzji w tym tygodniu. I wiecie co? Wołami nie udałoby się odciągnąć mnie od czytania. A to dlatego, że pani Lu się postarała i to bardzo. Rzadko zdarza się, że tom kolejny jest lepszy od poprzedniego. W tym wypadku niewątpliwie tak jest. Wszystkie dziury, które pojawiły się w „Rebeliancie”, tutaj nie występują. Powiem więcej, jest wręcz idealnie. Zapewniam, że maniacy dystopii, fantasy może też paranormal romance nie będą zawiedzeni. Jedynym warunkiem jest zapoznanie się uprzednio z pierwszą częścią „Legendy”.

Wydarzenia rozpoczęte w „Rebeliancie” mają swoją kontynuację w „Wybrańcu”. Elektor Primo umiera i władzę w Republice obejmuje jego syn – Anden. Patrioci zaś, starają się pozbawić  go władzy, co jest równoznaczne z zabiciem go. I właśnie w tym celu potrzebują Daya i June. Ich zadaniem jest pozbawienie życia Elektora. Przystają na to jedynie dlatego, że pojawia się możliwość uratowania Edena – brata Daya, który został zabrany przez rząd i wykorzystywany jako naturalna broń przeciwko wrogom. Plan akcji zostaje opracowany z uwzględnieniem najdrobniejszych szczegółów. Jednak w June zaczynają pojawiać się wątpliwości, co do szczerych pobudek Patriotów. Zaczyna dostrzegać, że nic nie jest tym, czym wydawało się być. Day i June muszą przemyśleć swoje stanowisko i ponownie rozpatrzeć po której stronie się opowiedzieć. A czasu na to nie ma zbyt wiele.

Ta część, to zdecydowanie więcej akcji. Dużym plusem jest historia o powstaniu Republiki i innych krajów.  Pozwala ona rozeznać się „w terenie”, umiejscowić na mapie powstałe kraje. Mamy możliwość poznać także inne miejsce niż dotychczasową Republikę. Mam na myśli Kolonie, które okazują się być wcale nie tak cudownym miejscem na ziemi, jak były one opisywane dotychczas.

Mój uzależniony od fantasy umysł, podczas lektury „Wybrańca” nasuwał mi pewne podobieństwo June i Andena do sytuacji zawartej w „Dotyku Julii” i relacji Julii z Aronem. Chodzi mi o motyw spoufalania się bohaterki ze swoim „oprawcą”, w efekcie czego jedynie ona zaczyna dostrzegać w „tym złym” kogoś zupełnie innego. I dzięki niej wszystko się zmienia. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że tom kolejny będzie dość obfity w sceny June i Andena. I choć podoba mi się postać Daya, nie miałabym nic drzewko takiemu sparowaniu.

Niektórzy mówią, że powieści dystopijne są nieciekawe, bez sensu, nudne. A ja je uwielbiam. Dlaczego? Mają one coś w sobie, że chce się je czytać. Może chodzi o nadzieję, bo pomimo tego, jak okropny jest świat, w którym żyją bohaterowie, zawsze po wielu trudach udaje im się dotrzeć do ich szczęśliwego zakończenia. Wierzą oni, że ich życie potoczy się dobrze i tak się dzieje. Takie historie, mimo, że nieprawdziwe, dają nadzieję na przetrwanie kolejnego dnia. Bo może akurat dzisiaj pojawi się światełko w tunelu.

Marie Lu postarała się dostarczyć fanom jej twórczości jak najlepsze dzieło. Nie mam wątpliwości, iż entuzjaści „Rebelianta” nie będą zawiedzeni tomem drugim, a wręcz nawet zaskoczeni dalszym rozwojem akcji. Osobiście nie mogę się już doczekać spotkania z „Patriotą”.

Powyższa recenzja bierze udział w wyzwaniu Klucznik

środa, 12 marca 2014

Sylvia Day - Żar nocy



tytuł oryginału: Heat of the night
seria/cykl wydawniczy: Strażnicy snów tom 2
wydawnictwo: Akurat
data wydania: 3 lutego 2014
liczba stron: 320
ocena: 6/10
data przeczytania:  12 marca 2014
Czym innym było być samotnym, gdy wiedziałeś, że tak ci lepiej. Czym innym, gdy miałeś kogoś, z kim chcesz być.
Ubiegły rok utworzył nową erę na rynku literackim. Erę literatury erotycznej czy też o zabarwieniu erotycznym. Nazwiska autorek, bo najczęściej są to kobiety, można mnożyć. Począwszy od „pierwowzoru” ( który tak naprawdę nie był pierwszą powieścią erotyczną, ale zyskał rozgłos dzięki dobrej reklamie i porównaniu do popkulturowego kiczu jakim jest „Zmierzch” przez co, sam zaczyna ocierać się o granice kiczu) E.L. James, poprzez Olivie Cunning i jej Sinnersów, aż do Sylvii June Day i Gideona Crossa. Nastąpił gigantyczny wysyp powieści dla kobiet (nie wydaje mi się, żeby Panowie sięgali po tego typu literaturę, chociaż znam kilku, którzy zaciekawieni szumem wokół Greya, skusili się na jego lekturę, niestety opinii nie poznałam).

Skąd tak ogromna chęć czytania przez kobiety powieści erotycznych? Otóż nie od dziś wiadomo, że pociąga nas to, czego nie posiadamy. Seksowny, nieziemsko przystojny miliarder, jedyny w swoim rodzaju ( no może z tym to tak nie do końca, bo mamy przecież Grey’a, Crossa, Emersona, Starka i jeszcze kilka mniej znanych nazwisk), ale jest to ktoś, kogo w rzeczywistości spotkać niezwykle trudno. Dodając do tego umiejętności „łóżkowe”, nie wiem, czy nie niemożliwe. Pokuszę się o stwierdzenie, iż każda z nas chciałaby pożyć przez chwilę w bańce z takim osobnikiem, no może pomijając ten cały dramatyzm. Ale o tym właśnie marzymy. I dlatego pożądamy takiej, a nie innej literatury.

Sylvia June Day poza serią o Gideonie Crossie stworzyła nową, zupełnie odmienną. Połączyła erotyk z motywami fantastycznymi. Jak jej to wyszło?


Autorka wykreowała nową krainę – Zmierzch (nadal czuję lekką awersję do tej nazwy). Mieszkańcy owego kraju dzielą się na kilka specjalizacji – Strażnicy - Zmysłowcy i Uzdrowiciele, Opiekunowie i Rywale oraz Mistrzowie Miecza.  Mistrzowie mają najtrudniejsze zadanie, do nich należy zabijanie Koszmarów. Do tej grupy należy główny bohater „Żaru nocy” – Connor Bruce, który „przenosi” się do świata ludzi, by pomóc swojemu kapitanowi i przyjacielowi Aidenowi Crossowi. Aiden, do świata ludzi trafił nieco wcześniej. Oszalały z miłości do Lyssy postanowił zrezygnować ze swojego dotychczasowego życia i zrobić wszystko, by ją ocalić. Lyssa potrzebowała ocalenia, gdyż była nikim innym jak kluczem, który ma zniszczyć Zmierzch. Oczywiście, Aiden nie pozwolił, żeby stała się jej jakakolwiek krzywda. To wszystko miało miejsce w pierwszym tomie serii „Strażnicy snów”.

W tomie drugim, ci bohaterowie również występują, ale główne role grają Connor i Stacey – przyjaciółka Lyssy i pierwsza osobą, którą poznaje Bruce. Także pierwsza osoba, w której się zakochuje. Ale Stacey nie ufa facetom, szczególnie tym dobrze wyglądającym. W przeszłości wielokrotnie została zraniona, stąd też uzasadnione jest, że woli utrzymywać dystans. Jednak w obecności Connora nie jest to takie łatwe. Tu następuje wiele scen „łóżkowych”, opisanych jak to u pani Day w sposób nad wyraz obrazowy. W tle tych epizodów znajdują się wydarzenia zmierzające do unicestwienia krainy Strażników, którym Aiden i Connor starają się zapobiec.

„Żar nocy” to lektura na jeden wieczór. Czyta się dosyć szybko, choć kilkukrotne pomyłki związane z zamianą imienia Connora na Aidena powodowały spowolnienie i konieczność powrotu do poprzednich akapitów, by upewnić się, co tak właściwie się czyta.
Ciekawy pomysł i duże możliwości, jednak nie do końca wykorzystane. Nie mówię, że to jest zła pozycja. Wręcz przeciwnie. Ale można by podejść do niej troszkę z innej strony. Sylvia Day jest autorką, która ma swoich wielbicieli na całym świecie. Zdecydowanie umie ona pisać erotyki. Osobiście przychylam się bardziej do historii Gideona Crossa. Dlaczego? Sama nie wiem, po prostu, od tak bardziej przypadła mi do gustu.


Za egzemplarz recenzencki dziękuję:


 

Powyższa recenzja bierze udział w wyzwaniu Klucznik



poniedziałek, 10 marca 2014

John Green - Szukając Alaski




tytuł oryginału: Looking for Alaska
wydawnictwo: Bukowy Las
data wydania: 9 października 2034
liczba stron: 320
ocena: 7/10
data przeczytania:  10 marca 2014
"Najlepszy dzień mojego życia miał miejsce dzisiaj."
W końcu, po długich podchodach, dotarłam do końca kolejnej z książek Johna Greena – „Szukając Alaski”. Sam tytuł dość intrygujący, gdyż właściwie nie wiadomo, czego on dotyczy. W trakcie lektury dowiadujemy się, że nie chodzi o stan USA a o konkretną osobę.

Alaska Young to dziewczyna. Dziewczyna jedyna w swoim rodzaju – jak uważa Miles, główny bohater powieści. Trafia on do szkoły z internatem, gdzie zdobywa nowe doświadczenia. Nowi przyjaciele (właściwie, w ogóle pierwsi przyjaciele), nowe nałogi, nowa dziewczyna, nowe uczucia. 

 Wszystko w związku z poszukiwaniem Wielkiego Być Może – najprawdziwszego i najintensywniejszego doświadczenia rzeczywistości.

Fascynacja Miles’a, dość nietypowa jak na 16-latka, to zapamiętywanie ostatnich słów. Słów, wypowiedzianych przed ostatecznością, przed śmiercią przez różnych ludzi. Niektóre z tych słów były nic nie znaczące, jednak wielce znaczące było zdanie Simona Bolivara (które gwoli ścisłości, prawdopodobnie nie było jego ostatnim słowem): 
„Jakże ja wyjdę z tego labiryntu?”.
To pytanie przez cały utwór zadają sobie bohaterowie. Labirynt wydaje się nie do pokonania, jednak istnieją możliwe wyjścia. I te lepsze, i te gorsze. Które wybrać?

Bohaterowie powieści Green’a to nastolatki, z którymi nie trudno się utożsamić. Wydają się prawdziwi. Są to osoby, które znamy w naszym życiu, istnieją naprawdę. Dlatego też, tak łatwo zrozumieć czytelnikom postępowanie Miles’a i jego przyjaciół. Bo to jesteśmy lub byliśmy kiedyś my, stojący przed egzystencjalnym problemem, który wydaje się nie do rozstrzygnięcia.

"Jak ty-właśnie ty-zamierzasz wydostać się z tego labiryntu cierpienia?"
Miles, w końcu znajduje rozwiązanie dręczącej go zagadki, po drodze doznając wielu negatywnych emocji powiązanych ze stratą i poczuciem winy. I to rozwiązanie wydaje się być niezwykle proste.

"The only way out of the labyrinth of suffering is to forgive."



Debiutancka powieść Johna Greena nie pochłonęła mnie tak bardzo, jak moje pierwsze spotkanie z tym autorem i jego gwiazdami. Może dlatego, że wiedziałam już czego mniej więcej się spodziewać. Niemniej  jednak, czytanie „Szukając Alaski” to mile spędzony czas i kilka rozważań w pamięci do przemyślenia. Bo z pewnością jest to książka, która coś wnosi. Ma swoje przesłanie i skłania do zastanowienia. 






niedziela, 9 marca 2014

Becca Fitzpatrick - Seria Szeptem





tytuł oryginału: Hush Hush Series
wydawnictwo: Otwarte
data wydania: 01. 2010 – 11.2012
liczba stron: 1552
ocena: 7/10
Pamiętaj, że człowiek się zmienia, jednak jego przeszłość nigdy.
Przez kilka ostatnich dni wędrowałam [po raz kolejny] po świecie stworzonym przez Becce Fitzpatrick. W ramach przypomnienia, odświeżałam sobie serię „Szeptem”, której głównym motywem są Nefilowie i upadłe anioły.
Nie wiedziałabym, czym jest normalność, nawet gdybym się o nią potknęła.
Paranormalne motywy to jeden z moich ulubionych tematów literackich, dlatego też  tak często sięgam po tego typu lektury. Dość często także zabieram się za ponowne czytanie ulubionych serii. „Szeptem” to jedna z wielu ulubionych. 


Moje kolejne spotkanie z Norą i Patchem nie było już tak emocjonujące jak to pierwsze. Z pewnością dlatego, że wszystko, co pierwsze jest dla nas (zazwyczaj) niezwykle ekscytujące i zapadające w pamięć. 

Seria ta niewątpliwie zapada w pamięć, ale zawiera też motywy, które łatwo zapomnieć. Na dzisiejszym rynku literackim znajdziemy wiele podobnych książek. Topos upadłego anioła, zakazanej miłości i życiowego wyboru jest powszechny. Właściwie nie ma w niej nic odkrywczego, ale czyta się nader przyjemnie. Może dlatego właśnie lubię do niej wracać i dlatego też na mojej półce widnieją teraz fizycznie, a nie jedynie w formie ebooków.

Czy seria ta warta jest polecenia? Czytelnikom, którzy lubują się w fantastyce z nutą lekkiego romansu, zdecydowanie. Czytelnikom twardo stąpającym po ziemi, niekoniecznie przypadnie do gustu.  Ale nie musi ona przecież podobać się wszystkim.